podróże

Jak nie umrzeć z głodu w Mumbaju

Nasza podróż po Indiach miała jedną, bardzo poważną wadę – w końcu się skończyła. Po tych kilku tygodniach spędzonych w otoczeniu barw i zapachów przypraw ciężko nam wrócić do rzeczywistości.

Staramy się  ogarnąć szarą codzienność, na pewno też przemycimy do naszej kokoszkolandowej kuchni kilka ostrzejszych przepisów, rodem z Indii.  Tymczasem jednak słów parę o naszej podróży.

Indie to gigantyczny kraj, zróżnicowany pod kątem ukształtowania terenu, klimatu i przede wszystkim kuchni.  Udało się nam przemierzyć kilka stanów Indii i poznać wiele hinduskich smaków. Wiemy jednak, że to jedynie kropla w morzu smaków i aromatów tego miejsca. Tym co jednak zobaczyliśmy i przeżyliśmy chętnie się podzielimy.

Wiele osób przeżywa szok po przylocie do Indii. Kiedy dookoła rikszarze walczą z kierowcami taksówki o to, kto nas podwiezie na miejsce noclegu. Między sobą ustalają też cenę – ile można naciągnąć białego człowieka, który dopiero, co wylądował i jeszcze nie zna stawek. Aż w końcu większość przybyłych decyduje się na opcję prepaidową.

Podróż około 3 km, na miejsce noclegu okazała się dużo bardziej fascynująca niż 11-godzinny lot. Nie ominęła nas kolizja z naszym udziałem (a właściwie z udziałem naszego taksówkarza, ale to my byliśmy w środku jego pojazdu, a na dachu nasze plecaki) i kilkukrotnym gubieniu drogi (brak znajomości własnego miasta przez taksówkarzy i rikszarzy miała okazać się później dla nas irytującą normą).

Wszyscy turyści, których zaobserwowałam i po których od razu widać było, że podobnie jak my właśnie przeżywają swój „pierwszy raz w Indiach”, najpierw dokładnie pucują co chwilę swoje ręce żelem antybakteryjnym, potem dla pewności jeszcze mokrymi chusteczkami aż po łokcie. Tak dla bezpieczeństwa. Potem wyciągają nowe żele, spraye i inne wynalazki, które mają odpędzić komary – bo przecież wylądowaliśmy w Mumbaju, strefie malarycznej.

To wszystko (trzeba się z pokorą przyznać) przeżyliśmy też my. I pewnie kierowalibyśmy się myślą „uwaga na bakterie, bo przesiedzimy wyjazd w toalecie”, gdyby nie … głód.

Po zakwaterowaniu, prysznicu i szybkiej drzemce zrobiliśmy się tak głodni, że nie wystarczył nam zapas snickersów z Polski, trzeba było ruszyć na „polowanie”. W naszej okolicy nie było żadnego sklepu z jedzeniem, ani nawet straganu z bananami.  Kiedy już dotarliśmy do pierwszego miejsca gdzie mogliśmy coś zjeść, byliśmy na skraju omamów wywołanych głodem. Dzięki temu w ogóle nie zwróciliśmy uwagi na brud w samoobsługowym lokalu, na narzędziach pracy „kucharzy” czy ich rękach. Nie przeszkadzało nam też to, że nie wiedzieliśmy co jemy, ani że tak naprawdę nie mamy gdzie tego zjeść, bo wszystkie stoliki barowe były zajęte przez tubylców. Zadowoleni z dobrnięcia do mety naszej podróży pokazaliśmy palcem na coś co wydawało się jadalne wzięliśmy jednorazowe talerze (wtedy myśleliśmy jeszcze, że to norma, dopiero później okazało się, że jednorazówki to rarytas) i siedliśmy na krawężniku pomiędzy skuterem, tuk tukiem, samochodem, dwoma bezdomnymi psami i kilkudziesięcioma parami wgapionych w nas, zaskoczonych hinduskich oczu.

To wszystko dostrzegliśmy dopiero, kiedy nasze talerze były wyczyszczone do końca. Wcześniej liczyło się dla nas tylko to, że ten zupełnie nowy smak Indii jest po prostu genialny!

Pikantna masala dosa i smażony na głębokim tłuszczu Chole bhature zupełnie przysłoniły nam rzeczywistość. I dobrze, dzięki temu na własnych żołądkach sprawdziliśmy, że można jeść tak jak hindusi (rękami), w tych miejscach co hindusi (na drodze) i nie wolno dać się zwariować europejskiej paranoi antybakteryjnej.

Pierwszą potrawę wybraliśmy ze względu na spektakularny, w naszej opinii, sposób jej przyrządzania.  Najpierw pan „oklepywał” kawałek ciasta, potem wrzucał je na gorący tłuszcz, parę razy obrócił długa łyżką, cały czas polewał gorącym olejem i już po kilku chwilach Chole bhature wylądował na naszym talerzu. Jak większość dań w Indiach smażony chleb jest dość tłusty, ale od razu stwierdziliśmy zgodnie, że stanowiłby idealną przekąskę np. do piwa.

Głowę straciliśmy jednak dla innego indyjskiego przysmaku. Dosa to po prostu charakterystyczne dla południowej części Indii ciasto. Cieniutkie jak papier, przypomina trochę naszego naleśnika, ale wyrobione jest z fermentowanego ryżu i soczewicy. Kluczowy jest też moment smażenia na specjalnej płaskiej blasze. Dosa ma około 30 cm średnicy, podaje się ją zwiniętą w rulon, albo złożoną w trójkąt.

Tego „naleśnika” można jeść niemal ze wszystkim, nam najbardziej smakowały wersje z ziemniakami i cebulą w curry – taka wersja przybiera właśnie nazwę masala dosa. Druga wersja, równie genialna podawana jest z marchewką. Jej nazwy nigdy nie udało się nam poznać, ale jak człowiek jest zdesperowany i bezgranicznie zakochany w jedzeniu to na migi może zamówić absolutnie wszystko.

Dosę najczęściej podaje się ją z sosami, tzw. Czatnejami.  Podstawowe są dwa. Jeden z nich jest bardzo ostry z dodatkiem papryki chilli (trzeba pamiętać, że Indie są największym producentem chilli na świecie, dlatego papryczki te są dodawane niemal do każdego dania), a drugi, zdecydowanie łagodniejszy na bazie mleczka kokosowego. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *