kurnik,  podróże

WIEDEŃska przygoda

– Jedźmy gdzieś, bo się zastałam.

– Ale nie mam wolnego.

– To na weekend.

– Gdzie?

– Wiedeń!

I pojechali.

Na trzydniowy wypad do Wiednia. Zbyt krótko, żeby poznać całe miasto, ale wystarczająco żeby dopieścić kubki smakowe.

Jego wysokość winnerschnitzel

Zrzuciliśmy z siebie balast torb i plecaków i ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu prawdziwego wiedeńskiego smaku – czyli po prostu kręciliśmy się po centrum miasta niuchając skąd wydobywa się zapach smażonego mięsa.

Bo jak ma być austriacko, to wiadomo, że na tłuszczu. A skoro pojawiliśmy się w porze obiadowej celowaliśmy w winnerschnitzel. Udało się. Nosy nas nie zawiodły.

W Figlmüller na Wollzeile podają sznycle większe od talerza. No to wbiliśmy szybciutko (mieliśmy dużo szczęścia, bo weszliśmy bez kolejki, później przed restauracją kotłowały się już tłumy wygłodniałych gości) i zasiedliśmy w ciasnej i nieklimatyzowanej piwnicy, czekając aż około 45-letni kelner z balejażem na włosach (true story) poda nam sznycle, oczywiście z sałatami i jasnym piwem.

I tu następuje najlepsze – Były boskie! Idealne sznycle – każdy kto myśli, że winnerschnitzel to po prostu nasz schabowy jest w dużym błędzie. Z wyglądu może trochę przypominać króla niedzielnego stołu Polaków, ze względu na panierkę, ale na tym koniec podobieństw.

Po pierwsze winnerschnitzel przygotowuje się z cielęciny (oczywiście możemy dostać wersję tańszą z wieprzowiny lub kurczaka). Po drugie nie ma mowy o żadnej kapuście zasmażanej. Wiedeńskie sznycle podaje się najczęściej z sałatką kartoflaną i cytryną.

Porcję serwowane w Figlmüller to wszystko przerosło nasze możliwości więc wzięłyśmy jedną porcję na dwie, a i tak udało się nam napełnić brzuchy do granic możliwości. Większość jednak jadła pełną porcje i nikt nie pękł (przynajmniej nie na naszych oczach), więc całość też da się zjeść.

Po pysznym obiedzie obeszliśmy trochę miasto, podziwiając katedrę świętego Szczepana, Stephanplatz, budynek parlamentu austriackiego, Hofburg, operę, muzeum historii sztuki i ostatecznie zajęliśmy jedną z ławek pod Ratuszem, gdzie trwał festiwal filmowy i gdzie mogliśmy spokojnie wypić lane, austriackie piwo. Nie dlatego żebyśmy mieli na to palącą ochotę, ale przede wszystkim dlatego, że można! Spokojnie w miejscu publicznym i to jeszcze ze szklanego kufla. I nikt się nie zabija, nikt się nie zatacza, nawet nikt nie intonuje pijackich przyśpiewek – tak blisko, a jednak tak daleko od rodzinnych stron.

 Apfelstrudel w chmurach

Brak czasu – choroba XXI wieku, dopadła nas też w Wiedniu. Chęć zobaczenia wszystkiego była silniejsza niż uciekający czas. I tak dotarliśmy na szczyt Wiednia, czyli na wieżę Donauturum. Po 35 sekundowej przejażdżce windą na wysokość 150 metrów można podziwiać całe miasto. Działanie na zmysł wzroku i dotyku (na tarasie widokowym potwornie wiało) to mało. Żeby było idealnie trzeba też coś zjeść. Na szczycie Donauturum znajduje się restauracja i to niezwykła, bo obracająca się. Idealna wersja dla leniwych. Wystarczy siąść, zamówić ciacho i „zwiedzać” zmieniający się za oknem widok. Na początku jest trochę dziwnie, coś pomiędzy pierwszymi krokami na statku a uczuciem krótko po tym jak zdejmie się z nóg roli lub łyżwy.

Biedne kelnerki, które przez cały czas chodzą w kółko. Aż się dziwie, że nie kręci im się w głowie.

Restauracje ma spory wybór dań. My zdecydowaliśmy się na deser.

Zjedliśmy apflerstrudel czyli cieniutkie jak bibułka płaty ciasta, okalające kawałki kwaskowatego jabłka. Pod 

żadnym pozorem nie można tego mylić z naszą polską szarlotką, bo łączy je tylko jabłko.

Zdecydowaliśmy się też na skosztowanie tortu Sachera. To akurat nie była specjalność zakładu, ale chcieliśmy sprawdzić jak smakuje ten osławiony tort czekoladowy przekładany marmoladą morelową. Naszym zdaniem najlepsza była polewa. Reszta raczej przeciętna, a niby „król deserów” miał być.

Choć zgodnie stwierdziliśmy, że w tym przypadku wyjątkowo liczyło się miejsce, nie to co jemy.

 Chińczyk do rozpuku

Na pożegnanie Wiednia urozmaiciliśmy sobie menu w orientalnym klimacie. Podczas krótkiej wizyty na Praterze odwiedziliśmy azjatycka restaurację. Z cyklu „zapłać i potem jedz ile chcesz”. Wiadomo, że polskim Januszom w podróży nie trzeba takich rzeczy powtarzać. Kapitalny pomysł. Przy stolikach znajduje się taśmociąg, na którym „jadą” małe porcje japońskich i chińskich przysmaków.

Wiedeń, Jeszcze tu wrócimy!

(A)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *